Po raz pierwszy heroiną jako środkiem przydatnym w farmakologii zainteresowano się w 1894 roku.
W kilka lat później pojawiły się pierwsze katalogi oferujące leki na bazie heroiny i opium. Co za tym idzie liczba uzależnionych od opiatów w USA skoczyła do miliona, którzy dzięki sprzedaży wysyłkowej mogli je nabywać bez ograniczeń. W 1897 roku odkryto penicylinę, skuteczny lek na rozmaitego typu infekcje. Zanim jednak trafiła ona do powszechnego obiegu, popularnym lekiem na infekcje były środki farmakologiczne z rodziny sulfonamidów. W 1937 roku amerykańska firma Massengill stworzyła na ich bazie nowy lek. W zamierzeniu miał być dedykowany dzieciom, dlatego zadbano, by był smaczny. Specyfik wprowadzono do użycia bez wcześniejszych testów i badań. Niestety jedna z substancji wchodzących w jego skład, którą dzisiaj spotykamy w płynach mrozoodpornych, szybko okazała się toksyczna. Powikłania po przyjęciu leku odczuło 350 osób z czego 107 zmarło. W pierwszej dekadzie ubiegłego wieku powszechnym zaleceniem w przypadkach przyspieszenia akcji serca było wstrzyknięcie mikstury strychniny i whisky. Podobnie w przypadku niektórych przypadłości za dobry pomysł uważano zabieg lewatywy z gorącej kawy i… whisky. Ich skuteczność pozostawiała wiele do życzenia. Ogólnie rzecz ujmując, dawni uzdrowiciele dość swobodnie podchodzili do kwestii bezpieczeństwa. W XVI wieku jako środków medycznych konsekwentnie używano metali – ołowiu i srebra. Zalecano przykładanie wybielanych srebrem ołowianych płytek do wrzodów na skórze. Skutki tego okazywały się opłakane w momencie, gdy cząsteczki ołowiu przedostawały się do krwiobiegu pacjenta. Podobnie zmiany powstałe w wyniku kiły leczono przy pomocy rtęci wcieranej w guzy kostne. Rtęcią leczono również hemoroidy, tyle że z dodatkiem olejku różanego i mirry.
W czasach renesansu jednym z uznanych remediów na „plucie krwią" stała się mieszanina startych mysich odchodów, zmiksowanych z sokiem z babki i cukrem.
Wydaje się to dość kulturalnym rozwiązaniem w porównaniu z leczeniem krwotoków z nosa przy użyciu okładów ze świńskich odchodów, czy z leczeniem kamieni nerkowych i infekcji pęcherza moczowego za pomocą krowiego łajna zmieszanego z cukrem, miodem i sokiem owocowym dla lepszego smaku. Wszelkie dolegliwości miał skutecznie usuwać również sproszkowany kał ludzki wdmuchiwany w oczy pacjenta. Co do zasady odchody najróżniejszego pochodzenia przez długi czas cieszyły się w dawnej medycynie sporym wzięciem. W XVII wieku angielski doktor Thomas Willis wpadł na pomysł leczenia problemów z płucami napojem na bazie odchodów końskich, krowich, kogucich lub gołębich. Korzyści medycznych upatrywał również w smarowaniu klatki piersiowej maścią z odchodów psich wymieszanych z olejem migdałowym. Przy okazji Willis wynalazł skuteczny środek przeczyszczający w postaci szczurzych odchodów, po spożyciu których u pacjenta następowało dynamiczne wypróżnienie. Wspomnianą wcześniej rtęć też kojarzono z odchodami. Przepisem na skuteczny środek oczyszczający organizm było podanie płynnej rtęci szczeniakowi, a uzyskane w ten sposób odchody należało przegotować w occie i zażyć.
Mało kto z nas zdaje sobie sprawę ze skali, w jakiej dawna medycyna wykorzystywała w swych metodach ludzkie szczątki.
Leczenie z ich użyciem opierało się na wierze w „prawo podobieństw". I tak, ból głowy traktowano preparatem ze sproszkowanych kości czaszki, a choroby krwi zwalczano piciem krwi zmarłego. Choć oczywiście zdarzały się odstępstwa od tej reguły, jak choćby w przypadkach zaleceń dotyczących usuwania hemoroidów przez pocieranie palcem pobranym od nieboszczyka. Żyjący w XVI wieku niemiecki lekarz, alchemik i przyrodnik Paracelsus, uznawany za prekursora nowożytnej medycyny, był zdania, że ludzka krew jest nie tylko zdatna do picia, ale i zdrowa. Zalecenie to realizowano na przykład w czasie publicznych egzekucji, gdzie za niewielką opłatą można było nabyć u kata kubek świeżej krwi skazańca. Paracelsus twierdził również, że po śmierci (zwłaszcza tragicznej lub nagłej) w ludzkim ciele wytrąca się „balsam" posiadający życiodajne właściwości. Stąd rozpowszechniona praktyka tworzenia „lekarstw" ze sproszkowanych szczątków zmarłych.
Karol II Stuart zwykł raczyć się „królewskimi kroplami" – nalewką z dodatkiem sproszkowanej ludzkiej czaszki. Podobne metody stosowali Franciszek I Walezjusz, Maria II Stuart, Wilhelm III Orański i wielu innych. Mimo że nigdy nie dowiedziono leczniczego działania preparatów na bazie ludzkich szczątków, aż do połowy XVIII wieku dużą popularnością cieszyły się specyfiki zawierające sproszkowane fragmenty egipskich mumii. Ich wysokie ceny skutkowały zastępowaniem oryginalnego surowca tańszymi zamiennikami, a więc szczątkami żebraków, trędowatych i ofiar zarazy. Przy wszystkich oporach natury etycznej i estetycznej z dzisiejszej perspektywy specyfiki te wydają się jeszcze dość neutralne. W tym sensie stoją one w jednym szeregu z podobnymi, mało inwazyjnymi, magicznymi specyfikami w rodzaju rogu jednorożca czy korzeni mandragory. Te pierwsze pozyskiwano polując na „morskie jednorożce", czyli narwale, te drugie wymagały bardziej specjalistycznej procedury. Jak przekonywał niejaki Szymon Syreniusz, żyjący na przełomie XVI i XVII wieku, by je zebrać w należyty sposób, trzeba było przywiązać sznur do liści rośliny, którego drugi koniec powinno się przymocować do ogona czarnego psa głodzonego przez dwa dni. Zwierzę należało następnie, najlepiej w piątek przed zachodem słońca, umiejętnie zmotywować przynętą do wysiłku, aż do momentu w którym wyrwie roślinę z ziemi.
Wiele procedur uzdrawiających, powszechnie stosowanych w dawnych czasach, śmiało można dziś zaliczyć do katalogu wyjątkowo okrutnych tortur.
W IV wieku p.n.e sądzono, że skuteczną metodą na pozbycie się hemoroidów jest wyrywanie ich przy pomocy paznokci. W średniowieczu „lekarze" doszli jednak do wniosku, że lepiej jest je przypalać przy pomocy rozgrzanego do czerwoności żelaznego pręta. Podobnie traktowano wrzody u chorych na kiłę. Nie poprawiało to stanu pacjenta, chyba że za poprawę uznamy dodatkowe zakażenia, pojawiające się w wyniku oparzeń. Radykalnych metod używano również w przypadku leczenia objawów schizofrenii. W związku z tym począwszy od starożytności aż do średniowiecza osoby uznane za „szalone" poddawano trepanacji czaszki. Ubogi zasób średniowiecznej wiedzy medycznej powodował, że nawet drobny, z dzisiejszej perspektywy, problem mógł zakończyć się amputacją kończyny. Niegojące się rany, stłuczenia, urazy, złamania uznawano za wystarczający powód do przeprowadzenia drastycznej operacji. Stan medycyny tamtego okresu dobrze obrazuje historia wypadku księcia austriackiego Leopolda z 1194 roku. Podczas polowania książę spadł z konia i złamał nogę. Pomimo że nieustannie domagał się odjęcia chorej kończyny, żaden z chirurgów nie śmiał podjąć się takiego zabiegu, ponieważ był on wówczas równoznaczny ze śmiercią. Książę był poddany leczeniu ziołami, dopóki kończyna nie uległa zgorzeli. W końcu oszalały z bólu Leopold chwycił topór, przyłożył go do nogi, a swojemu słudze kazał uderzać młotem. Za trzecim uderzeniem noga odpadła, a chirurdzy zabrali się do leczenia rany, jednak następnego dnia książę wyzionął ducha. Dawni chirurdzy co prawda posiadali narzędzia chirurgiczne (noże i piły amputacyjne), lecz brakowało im leków znieczulających, podwiązek naczyniowych i opasek uciskowych. Największymi problemami medycyny amputacyjnej tamtych czasów były: krwotok, wstrząs oraz szerzące się zakażenie. Odjęcia na poziomie uda czy ramienia wykonywano rzadko, gdyż z reguły kończyły się niepowodzeniem. Postęp w leczeniu urazów i szkód pourazowych narządów ruchu nastą- pił dopiero wraz z wiekiem XVI, a dokładniej dzięki działalności Ambrożego Paré. Ten lekarz wojsk francuskich wprowadził do procedur amputacji pod- wiązywanie krwawiących naczyń zamiast zalewania ran… wrzącym olejem. Brzegi rany zbliżał klejącymi tasiemkami. Jak widać przez większą część ludzkiej historii konieczność leczenia oznaczała dla człowieka bezpośrednie poznanie sensu łacińskiej maksymy „dolor est medicina doloris" – ból jest lekarstwem na ból.dolo- ris" – czyli, że ból jest lekarstwem na ból.